Wywiad z Jackiem Zganiaczem, Honorowym Obywatelem Miasta Pszów - o muzyce, lataniu, Pszowie i poszukiwaniu autentyczności.
- Krzysztof Jaroch: Jacku, w Twoim repertuarze znajdują się zarówno utwory Chopina i Liszta, jak i kompozycje Gershwina. Wiem, że miałeś także okazję występować ze związanym z Rybnikiem i naszym regionem Adamem Makowiczem - mistrzem jazzowej improwizacji. Co najbardziej fascynuje Cię w łączeniu klasyki z ekspresją kojarzoną z jazzem?
Jacek Zganiacz: George Gershwin to w istocie nie jazz, lecz muzyka klasyczna z wyraźnym delikatnym, jazzującym odcieniem - klasyka w amerykańskim wydaniu. To muzyka w pełni zapisana nutami, a obowiązkiem wykonawcy jest wierność temu zapisowi. Prawdziwego, improwizowanego jazzu, takiego, jaki tworzą moi przyjaciele Adam Makowicz czy Krzysztof Medyna, nie gram, nie potrafię. Moja artystyczna droga skrzyżowała się jednak z Adamem Makowiczem w Stanach Zjednoczonych. Wystąpiliśmy wspólnie kilkakrotnie między innymi w Nowym Jorku i na Florydzie. Były to niezwykłe koncerty - ja wykonywałem utwory klasyczne w oryginale, a Adam improwizował na ich temat. To było niesamowite doświadczenie: spotkanie dwóch światów, które, choć tak różne, potrafią ze sobą pięknie współbrzmieć.
- Występowałeś w tak prestiżowym miejscu, jak nowojorska Carnegie Hall. Jak koncertuje się tam, gdzie czuje się ducha największych muzycznych sław?
To miejsce bardzo onieśmiela. Carnegie Hall ma ponad 130 lat i faktycznie czuje się tam ducha sław, znaczących wiele w świecie muzyki. W środku oddycha się historią i twórczością największych nazwisk - od Czajkowskiego, Rubinsteina do Horowitza czy The Beatles, Louisa Armstronga i Franka Sinatry. W Carnegie Hall grałem w trzech salach: dwa razy w największej Isaac Stern Auditorium, raz w Zankel Hall oraz niespełna dwadzieścia razy w kameralnej Weill Recital Hall. Każda z nich jest bardzo profesjonalnie przygotowana, z fantastycznymi fortepianami - to Steinwaye z ogromną tradycją, utrzymywane w doskonałym stanie. Dotykając ich klawiatury czułem się onieśmielony i pokorny. Zawsze też byłem pod wrażeniem perfekcyjnej organizacji muzycznych wydarzeń. Wychodząc na deski w Carnegie Hall, czuje się coś, czego nie da się opisać jednym słowem. To mieszanina wdzięczności i drżenia serca. Miejsce to przesiąknięte jest historią, a świadomość, że dźwięki, które płyną spod palców, dołączą na chwilę do echa wielkich, którzy byli tu przede mną, jest niesamowita.
- W Stanach Zjednoczonych jesteś czynnym pilotem największych linii lotniczych na świecie American Airlines i pracowałeś w sektorze finansowym. Jak praca zawodowa wpływała na przygotowanie do występów na scenie?
To ciekawe pytanie, bo na pierwszy rzut oka wydaje się, że lotnictwo, finanse i muzyka to zupełnie różne światy. Ale w moim przypadku one się przenikają i – paradoksalnie - wzajemnie wzmacniają. Doświadczenie z sektora finansowego uświadomiło mi wartość cierpliwości i długofalowego planowania. Natomiast praca pilota dała mi dyscyplinę, spokój i umiejętność koncentracji. Kiedy siedzisz w kokpicie, każda decyzja ma znaczenie. To trochę jak w muzyce - jeden fałszywy ruch, brak uwagi i tracisz płynność, narrację, emocję. W obu przypadkach chodzi o precyzję, odpowiedzialność i skupienie. Lotnictwo uczy też pokory wobec przestrzeni, natury czy technologii. Ta pokora bardzo pomaga, kiedy wychodzę na scenę. Bo tam też nigdy nie masz pełnej kontroli - możesz przygotować się perfekcyjnie, ale scena zawsze ma ostatnie słowo. Każdy występ jest inny. Kiedy siadam do fortepianu, jestem nie tylko muzykiem, ale też człowiekiem, który stara się oddzielać emocje od chaosu, zachować wewnętrzny spokój i zaufać własnemu przygotowaniu. Myślę, że to właśnie dzięki temu potrafię dziś przeżywać muzykę głębiej i dzielić się nią bardziej autentycznie. Pracując zawodowo często nie mogłem ćwiczyć bardzo intensywnie. W dniu jednego z koncertów w Carnegie Hall rano byłem w pracy, a po południu, po wyjściu z biura, jechałem wziąć prysznic, by wieczorem zagrać koncert.
- Jak właściwie zaczęła się Twoja droga zawodowa w Nowym Jorku? Czym zajmowałeś się po ukończeniu muzycznych studiów w Juilliard School?
Po ukończeniu Juilliard School stanąłem przed bardzo praktycznym wyzwaniem - musiałem znaleźć sposób, by się utrzymać. Gra na fortepianie nie dawała wówczas stałego źródła dochodu, więc zacząłem szukać pracy poza muzyką. Trafiłem do renomowanej firmy finansowej na Wall Street. Z czasem coraz lepiej odnajdywałem się w tym świecie. Zdobyłem wszystkie wymagane licencje maklerskie i menedżerskie, a następnie awansowałem na stanowisko kierownicze. Ostatecznie byłem jednym z menedżerów odpowiedzialnych za nadzór nad pracą maklerów i przestrzeganie przez nich zasad etyki oraz przepisów regulujących funkcjonowanie giełdy. To doświadczenie dało mi niezwykłą lekcję odpowiedzialności i organizacji, co później bardzo przydało mi się również w muzyce.
- A skąd wzięła się decyzja, by porzucić stabilną karierę w finansach i rozpocząć zupełnie nową drogę - karierę pilota?
Zainteresowanie lataniem towarzyszyło mi od najmłodszych lat. Jako dziecko potrafiłem godzinami rysować rakiety i samoloty, marząc o tym, by kiedyś usiąść za sterami. Kiedy już mieszkałem w Stanach Zjednoczonych, gdzie General Aviation (czyt. lotnictwo prywatne, kluby i małe samoloty) jest bardzo rozwinięte, postanowiłem wziąć kilka lekcji pilotażu. Początkowo myślałem, że to będzie tylko epizod, że spróbuję, zaspokoję dziecięcą ciekawość i zamknę ten rozdział. Stało się jednak odwrotnie. Latanie wciągnęło mnie całkowicie. Z każdym lotem rosła moja fascynacja, aż w końcu zdałem sobie sprawę, że to nie tylko pasja, ale też coś, co chcę robić zawodowo. Zostałem pilotem. Jednak zdobycie wszystkich licencji, aż do licencji instruktora na samoloty wielosilnikowe trwało dziesięć lat. Wciąż przecież pracowałem w finansach na pełny etat. Przez dwa lata byłem instruktorem lotnictwa, aby zdobyć doświadczenie i wylatać niezbędne godziny. Prawie dwadzieścia lat temu rozpocząłem pracę w liniach lotniczych, zaczynając od regionalnych odrzutowców, a potem przeszedłem do American Airlines.
- Na jakich samolotach miałeś okazję latać i jaka jest Twoja obecna rola w American Airlines?
W American Airlines przez pięć lat latałem Airbusem A321, obsługując głównie trasy krajowe w całych Stanach Zjednoczonych, z wypadami do Kanady i Meksyku. To był świetny okres - intensywny, wymagający, ale pozwalający naprawdę poznać rytm amerykańskiego lotnictwa od środka. Obecnie latam Boeingiem 777, samolotem długodystansowym, który w wersji B777-300 zabiera na pokład ponad 330 pasażerów. Jestem pierwszym oficerem, czyli drugim pilotem. W liniach lotniczych o tym, kto pełni funkcję kapitana lotu, decyduje tzw. seniority, czyli staż pracy. Choć formalnie jestem drugim pilotem, posiadam dokładnie te same kwalifikacje i uprawnienia co kapitan. Podczas długich rejsów, gdy kapitan odpoczywa, to ja przejmuję jego obowiązki i podejmuję decyzje w kokpicie.
- Wróćmy do muzyki. Jaką rolę w Twoim życiu i karierze odgrywa twórczość Fryderyka Chopina? Którzy kompozytorzy są dla Ciebie największą inspiracją?
Muzyka Chopina odgrywa w moim życiu ogromną rolę - chyba jak u każdego pianisty. Choć czasem, przy intensywnej pracy nad jego utworami można odczuć pewne zmęczenie, to zawsze wracam do Chopina z nową energią i szacunkiem. Granie w Żelazowej Woli, miejscu jego urodzenia, Łazienkach Królewskich, czy w TiFC-u (Towarzystwo im. Fryderyka Chopina) to dla mnie zawsze wyjątkowe przeżycie. Ta autentyczność i kontakt z korzeniami, ma w sobie coś głęboko poruszającego. Nie sposób też pominąć Bacha. To fundament muzyki tonalnej i źródło, z którego wywodzi się cała tradycja muzyki zachodniej. Z czasem dorosłem do zrozumienia Mozarta i Schumanna, których wcześniej może nie potrafiłem w pełni docenić. Bardzo cenię też Ravela, chyba nawet bardziej niż Debussy’ego, za jego wewnętrzną logikę i subtelne, niemal jazzowe zabarwienia. Ostatecznie jednak wybór repertuaru często zależy od nastroju danego dnia, bo muzyka musi być zawsze w dialogu z tym, co czuję.
- Mimo kariery w Stanach Zjednoczonych często podkreślasz swój związek z Pszowem i regionem. Co dla Ciebie znaczy powrót do rodzinnych stron?
Pszów to miejsce, gdzie się urodziłem i wychowałem, gdzie miałem wspaniałych rodziców i szczęśliwe dzieciństwo. Zawsze tęsknię za pszowskimi krajobrazami i ludźmi, za atmosferą, która jest zupełnie inna niż gdziekolwiek indziej na świecie. Tu zacząłem lekcje fortepianu u organisty, pana Józefa Latochy. Bardzo bliski jest mi także Rybnik i szkoła muzyczna im. Szafranków. Byłem jej uczniem zarówno w szkole pierwszego, jak i drugiego stopnia - najpierw w klasie pani Stefanii Goli, a potem prof. Ireny Krzyszkowskiej. Było to jeszcze w starej siedzibie szkoły, która miała niepowtarzalny klimat. Tam właśnie nauczyłem się, czym jest prawdziwa praca nad muzyką i jak wielką wartość ma pasja przekazywana z pokolenia na pokolenie. Nie mogę też pominąć Katowic i Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego, gdzie studiowałem w klasie znakomitego pianisty, dziś mojego przyjaciela, Józefa Stompla, zanim wyjechałem do Ameryki w 1985 roku.
- W 2008 roku otrzymałeś tytuł „Zasłużonego dla Rozwoju Miasta Pszowa”, a w tym roku „Honorowego Obywatela Miasta Pszowa”. Jakie znaczenie mają dla Ciebie te wyróżnienia?
Przyjmuję je z ogromną wdzięcznością i pokorą. To dla mnie wielki zaszczyt, ale też coś, co w pewnym sensie mnie onieśmiela. Czuję, że te tytuły niosą ze sobą pewne oczekiwania - nie tylko uznanie za dotychczasowe osiągnięcia, ale i zobowiązanie na przyszłość. Dlatego traktuję je jako motywację, by dalej działać, rozwijać się i reprezentować z dumą moje rodzinne miasto.
- Jaką radę dałbyś młodym muzykom, którzy marzą o karierze artystycznej, zwłaszcza w kontekście ogromnej konkurencji w świecie muzyki klasycznej?
Przede wszystkim radziłbym, by realizowali swoje pasje, ale jednocześnie żyli pełnią życia i przesiąkali nim. To bardzo ważne, bo prawdziwa sztuka rodzi się z doświadczeń i emocji. Sam świat muzyczny jest niezwykle konkurencyjny, często hermetyczny, a bywa też, że krytyka potrafi być niesprawiedliwa. Dlatego warto mieć w życiu także inne możliwości, inne ścieżki. Niewielu muzyków osiąga taki poziom kariery, by móc utrzymać się wyłącznie z koncertów. Pasja powinna być paliwem, ale rozsądek kompasem.
- Jak oceniasz współczesne konkursy muzyczne, takie jak chociażby prestiżowy Międzynarodowy Konkurs Chopinowski?
Poziom uczestników jest bez wątpienia bardzo wysoki - właściwie wszyscy, którzy kwalifikują się do wzięcia w nim udziału dostają się do pierwszego etapu. To znakomici pianiści. Problem polega na tym, że konkursy coraz częściej przypominają olimpiadę, w której liczy się perfekcja, a mniej - duch i autentyczność. W efekcie wielu wspaniałych muzyków zostaje pominiętych. Brakuje mi w nich spontaniczności, prawdziwego wyrazu, tego czegoś, co sprawia, że artysta naprawdę porusza publiczność. Autentyczność często bierze się z doświadczeń życiowych - z tego, że ktoś oprócz muzyki ma też inne pasje, inne światy. Tak było u wielkich artystów, jak Artur Rubinstein - u niego, jak i u wielu innych legend czuło się człowieka, doświadczenie życiowe, a nie tylko znakomitego wirtuoza.
- Jakie są Twoje plany muzyczne, zwłaszcza w kontekście zbliżającego się wieku emerytalnego w liniach lotniczych?
Praca pilota daje mi ogromną satysfakcję i dopóki zdrowie oraz przepisy na to pozwalają, nie zamierzam z niej rezygnować. Latanie i muzyka to dwa różne światy, ale oba mnie kształtują i inspirują. Aspiracje muzyczne jednak pozostają - pianista, który raz połknie tego „bakcyla”, nigdy nie przestaje tęsknić za klawiaturą. Chciałbym dalej się rozwijać, poznawać nowy repertuar, uczyć się i grać więcej, szczególnie już na lotniczej emeryturze. Wtedy, mam nadzieję, będę mógł w pełni poświęcić się muzyce - tej pierwszej, najgłębszej pasji.
- Czego życzyłbyś mieszkańcom Pszowa na nadchodzące Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok?
Przede wszystkim życzę wszystkim radosnych i spokojnych Świąt Bożego Narodzenia, ale też refleksji nad ich prawdziwym sensem. Jestem wierzącym i praktykującym katolikiem - wiara wielokrotnie pomagała mi w życiu, dawała siłę w trudnych momentach i pomagała zachować właściwą perspektywę. Choć, jak każdy, jestem człowiekiem niedoskonałym, to zawsze, gdy myślę o Pszowie, widzę przed oczami bazylikę górującą nad miastem. Życzyłbym wszystkim, by duch, który emanuje z tego miejsca, prowadził nas w codziennym życiu - dawał spokój, nadzieję i wiarę w dobro. Wierzę, że jeśli podążamy tą drogą, życie naprawdę potrafi się układać, nie bez potknięć, ale z poczuciem sensu i wewnętrznego ładu. Święta to wyjątkowy czas, który niesie ze sobą nową nadzieję, ciepło i bliskość. Niech tego nam wszystkim nigdy nie zabraknie.
- Dziękuję za rozmowę i również życzę dobrych Świat Bożego Narodzenia oraz pomyślnego 2026 roku.
Dziękuję bardzo.
Rozmawiał: Krzysztof Jaroch, Sekretarz Miasta Pszów.



















